Generalny remont mieszkania to najlepszy moment na odnalezienie starych, zapomnianych szpargałów, które leżą gdzieś w ciemnym kącie. Znalazłem tam kilkadziesiąt numerów "Kurka" z roku 1995 i 1996, jakby nie było z ubiegłego wieku. Ciekawie wygląda Szczytno sprzed dziesięciu lat, chociaż wiele nazwisk powtarza się na łamach tygodnika do dzisiaj.

Przypomniałem sobie też felietony na tematy kulinarno-gastronomiczne, które miałem przyjemność przez kilka lat pisać do "Kurka". Muszę przyznać, że szczególnie w pierwszych wydaniach poglądy miałem radykalne, gwiazdkami nie szafowałem. Z drugiej strony recenzowane dania też nie grzeszyły specjalną wykwintnością. Dominowały flaki, bigos, schabowy, klopsiki w sosie pomidorowym, a gdy trafiła się ryba czy inny placek po zbójnicku to ogłaszałem święto.

Od tego czasu zginęło z mapy Szczytna i okolic wiele lokali, że wspomnę nieodżałowaną "Mokkę", "Pod Tęczą", "Muszelkę", "Smakosza", "Łosia" na Lipowej Górze czy słynnego "trupka" przy rynku, że o moim ulubionym barze "Roman" nie wspomnę.

Powstało za to wiele lokali nowych, kilka zdążyło powstać i upaść, jak np. "Alibi".

Szczytno to chyba jedyne miasto, gdzie piwiarnie czy tzw. puby mają tak krótki żywot. Był okres, jakieś dwa lata temu, że w promieniu 100 m od domu miałem przynajmniej 6 lokali, w których mogłem sobie mniej lub bardziej spokojnie wypić kufelek jasnego z wianuszkiem. Wszystko padło, jedynie w byłym "Elizabeth" działa "Baza", ale jeszcze nie miałem okazji jej odwiedzić. Jak zwierzył mi się właściciel jednego z tych lokali, zysk był mizerny, a właściwie zerowy, chyba żeby skorzystać z propozycji panów o niekoniecznie uniwersyteckim wyrazie twarzy proponujących wstawianie do knajpy alkoholu o pochodzeniu raczej mało akcyzowym. Co wcale oczywiście nie znaczy, że obecnie działające lokale z takich propozycji korzystają.

Przyznam, że pisanie recenzji gastronomicznych to dość ryzykowne i niezdrowe zajęcie. Pamiętam listy oburzonych restauratorów, którym wytykałem niejadalność niektórych potraw czy inne grzechy. Ale to pół biedy. Najgorzej, że przez prawie pięć lat tej zabawy przybyło mi około piętnastu kilogramów, a w żadne spodnie z ubiegłego roku nie miałem prawa się zmieścić.

Jeżeli jednak Szanowny Naczelny wyrazi zgodę, a PT Czytelnicy zaakceptują tę zabawę, to postaram się, o ile czas pozwoli, na powrót do kuchni i knajpki. Może nie co tydzień, bo zdrowie już nie to i pan doktor groźnie spogląda na wskaźnik cholesterolu, lecz od czasu do czasu jakąś kuchenno-gastronomiczną opowieść wystukam.

Na początek może coś optymistycznego. Jest w Szczytnie restauracja, która w tym samym miejscu trwa od lat trzydziestych. Warto by coś znaleźć na temat jej losów przedwojennych, ale już w Polsce nazywała się kolejno "Dworcowa", "Pofajdok", "Kania", a ostatnio "Pod Różą". Być może, że jakiś etap pominąłem. Z sentymentem wspominam szczególnie "Pofajdoka", którego wystrój projektował mój nieodżałowanej pamięci przyjaciel Gienek Ozga. Jak to restauracja hotelowo-dworcowa, lokal nie grzeszył nigdy szczególnie wytwornym zestawem dań, lecz zawsze na coś konkretnego można było liczyć. Ostatnio, niestety, jako specjalność reklamuje się pizzę - co spycha miłą knajpkę do poziomu fast foodów. No cóż, życie jest jak pizza - twarde i kruche od spodu i pełne niespodzianek z wierzchu.

Na szczęście od święta można "Pod Różą" zjeść naprawdę dobrze, smacznie i tanio, co też ma oczywiście duże znaczenie. Polecam szczególnie faszerowanego szczupaka. W takim wydaniu, jaki mi się trafił, może konkurować z najlepszymi w kraju. Jeżeli będę chciał zaprosić gości odwiedzających Mazury na smaczne danie, to zaproponuję im właśnie tego szczupaczka, oczywiście pod coś dobrze zmrożonego i jak najbardziej akcyzowego.

Wiesław Mądrzejowski

2005.07.06