Stwierdzając kilka tygodni temu, iż mamy w Szczytnie gastronomiczną mizerię, a poza jeszcze prawie nowymi "Mazurianą" i "Toscaną" nie ma gdzie złapać na ząb czegoś ciekawego, na szczęście się pomyliłem.

Mój stary przyjaciel, który zęby i sporo pieniędzy stracił na miejscowej gastronomii wspomniał o nowej kawiarni i restauracji zręcznie ukrytej w samym środku Szczytna, dokładnie pomiędzy pocztą i rynkiem. Po kolejnym sygnale od jednego ze szczycieńskich notabli, że można tu coś ciekawego zjeść, nie czekałem już dłużej i w obstawie kilku chętnych ruszyłem do "Filipsa". Jako człek od urodzenia złośliwy na pierwsze spotkanie z - nazwijmy to krótko Filipem - zaprosiłem mojego starego przyjaciela, od lat będącego postrachem wszelkiej gastronomii polskiej i zagranicznej. Że wspomnę tu tylko nasze wspólne przeprawy gastronomiczne np. w słynnym warszawskim Blue Cactusie, gdzie dotąd dzierżymy rekord w ilości pożartych skrzydełek po meksykańsku w ilości ponad 60 sztuk, nie licząc wina i przystawek.

Sam wstęp do letniego ogródka restauracji lekko mnie zniechęcił, gdyż po drugiej jego stronie wzrok opierał się o silną grupę śmietników, co bynajmniej nie nastrajało pozytywnie, lecz w dalszej perspektywie miało swoje zalety. Pierwsze wrażenie poprawiła zajmująca już jeden ze stolików Pani Doktor, której obecność gwarantowała, że zjeść tu można z pewnością dobrze. Nie będę tu przytaczał jej opinii na temat innych szczycieńskich restauracji, gdyż nie chcę Naczelnego narażać na kolejne procesy, lecz jako kobiecie w świecie bywałej wierzę jej dobremu gustowi.

Mojemu przyjacielowi oczywiście z małżonką towarzyszyła liczna młoda progenitura. I tu przydały się śmietniki i trzepak obok. W domu tego nie mają, więc po szybkim spożyciu zamówionych dań młodzież udała się na trzepak obok śmietnika i nie przeszkadzała w spokojnej kontemplacji i konwersacji. A było o czym pogadać.

Karta nie rzucała na kolana, lecz nadawała się do czytania jak najbardziej. Zacząłem od zupy gulaszowej - i słusznie. Dobra, ze wszystkimi właściwymi składnikami i nawet z ziemniakami o właściwej konsystencji. Niezbyt ostra, ale pozostawiająca w przełyku ślad, który pobrzmiewał czardaszem. Niestety, zbyt gruba warstewka tłuszczu nie pozwoliła rozwinąć się temu tematowi. Placki ziemniaczane, danie proste, a tym samym wyjątkowo trudne do trafienia w gust konsumenta obroniły się aż w dwóch wydaniach. Tak samo naprawdę świeży i świetny sandacz w ziołach, że o podwójnych ruskich pierogach nie wspomnę. Przyszła kolej na mego wyjątkowo wymagającego przyjaciela i zaczął się zwyczajny już dla mnie kontredans. Otóż świetnie wyglądający schabowy nie bardzo mu odpowiadał. Zażyczył sobie takiego, jakiego jadał w latach 60. w geesie pod Płońskiem, czyli wielkiego, grubego w panierce z jajka i tartej bułki, a co najważniejsze "Z KOŚCIĄ!". Takiego akurat w tym momencie nie było, więc powybrzydzał jeszcze dlaczego nie ma golonki z grochem i kapustą, że o innych wymaganiach nie wspomnę. W tym momencie wróciła z trzepaka młodzież, którą przytkał na szczęście wielokolorowy deser lodowo-śmietanowy. Ich tata w międzyczasie zjadł był oczywiście schabowego w dotychczasowym wydaniu z podwójną kapustą i grzybami, co lekko złagodziło ostrość wypowiedzi, lecz nie powstrzymało od dłuższego spiczu na temat prowadzenia porządnego interesu gastronomicznego.

Co ciekawe, gdy po kilku dniach wróciłem do "Filipa" karta dań zawierała już ponad 60 pozycji, nie licząc napojów i deserów. Jest też już "kotlet - wspomnienie PRL" za jedyne 15 zł. Sam sprawdziłem - z kością, doskonały! Jest golonka z grochem i kapustą, dania polskie i nawet arabskie, pierogi z jagodami (6 zł), dania dla dzieci. Brak tylko jeszcze czegoś mocniejszego pod ten wodospad dobroci. A skromny obiad na 7 osób kosztował niewiele ponad 100 zł, z piwem włącznie. Na dobry początek podają tam chleb ze smalcem i skwarkami i kiszonym ogórkiem, natomiast ja życzę "Filipkowi" powodzenia.

Wiesław Mądrzejowski

2005.08.03