W niedzielę 14 stycznia minie 65. rocznica urodzin Krzysztofa Klenczona, muzyka związanego ze Szczytnem. Tu - jak informuje napis na jego pomniku stojącym przy szczycieńskim domu kultury - spędził swoje młodzieńcze lata i stąd ruszył w świat z gitarą.

Tragicznie zmarłego 25 lat temu artystę wspomina redaktor Franciszek Walicki.

Przypominamy też wspomnienia o Krzysztofie Klenczonie jego bliskich i znajomych, m.in. Stana Borysa.

W niedzielę 14 stycznia minie 65. rocznica urodzin Krzysztofa Klenczona, muzyka związanego ze Szczytnem. Tu - jak informuje napis na jego pomniku stojącym przy szczycieńskim domu kultury - spędził swoje młodzieńcze lata i stąd ruszył w świat z gitarą.

Przeszedł do historii

Tragicznie zmarłego 25 lat temu artystę wspomina redaktor Franciszek Walicki.

- Nie miał racji Krzysztof śpiewając "Nie przejdziemy do historii". Przeszedł do historii polskiej muzyki, polskiego rocka jako wybitny kompozytor, gitarzysta, wokalista, lider zespołów Czerwone Gitary i Trzy Korony. Pozostało po nim wiele niezapomnianych piosenek, które dzisiejsza młodzież stara się śpiewać z dobrym lub gorszym skutkiem. Ten niepokorny, nieuznający kompromisów i udeptanych dróg artysta był zarazem wielkim romantykiem, wrażliwym na czyjeś krzywdy superkumplem i... łamaczem dziewczęcych serc. Po jednym z koncertów Czerwonych Gitar Krzysztof otrzymał przesyłkę. Paczka została starannie zapakowana, widać było kobiecą rękę. W paczce tej znajdowała się dusza od żelazka i napisane kilka słów: "Zabrałeś serce, zabierz i duszę".

Wiesław Wilczkowiak

2007.01.10


Stan Borys opowiada "Kurkowi" o amerykańskim etapie kariery Krzysztofa Klenczona

(Druk: "Kurek Mazurski" 35/2004 z dnia 1.09.2004 r.)

TO BYŁO PRZEZNACZENIE

"Kurek Mazurski": - W jakich okolicznościach poznał pan Krzysztofa Klenczona?

Stan Borys: - Było to w Szczytnie w roku 1970. Po koncercie zespołu, w którym wówczas występowałem - Bizony, przyszedł za kulisy MDK-u przywitać się i porozmawiać z nami.

- Było to już po jego odejściu z Czerwonych Gitar.

- Tak. Grał wtedy w założonych przez siebie "Trzech Koronach". Bardzo prawdopodobne, że nazwę zespołu zaczerpnął z "Ballady o dwóch siostrach", utworu z mojego repertuaru do słów wiersza K.I. Gałczyńskiego, którego fragment brzmi "...wszystko com słyszał w Dublinie raz, w oberży Trzy Korony...". Moje kontakty z Krzysztofem stały się bliższe dopiero za oceanem.

Klenczon wyjechał tam w 1972 roku.

- A ja trzy lata później. Graliśmy nieraz na wspólnych koncertach w Chicago dla miejscowej Polonii. Czasem zasiadaliśmy przy jednym stole pijąc piwko i śpiewając kolędy.

- Wyjeżdżając z kraju Klenczon myślał o zrobieniu w Ameryce kariery, tymczasem nagrana w Stanach płyta "The show never ends" przeszła bez echa. Także jego tournee po Polsce w 1979 roku nie przyniosło specjalnych sukcesów.

- Był fanem Presleya i uwielbiał go naśladować. Zrobił sobie biały kostium podobny do takiego, jaki miał Elvis, z postawionym kołnierzem, powszywanymi kamieniami i spodniami - dzwonami. Chciał się nim pochwalić w Polsce. Tymczasem po przyjeździe tutaj, zamiast spodziewanych zachwytów, spotkał ironiczne uśmiechy. Trudno się zresztą dziwić - ten strój nijak nie pasował do ówcześnie obowiązującej w kraju socjalistycznej kultury. Krzysztof wracał więc do Stanów bardzo rozczarowany.

- Tam miał za to publiczność, której w presleyowskim kostiumie imponował.

- W przerwie koncertów słuchacze często przychodzili do niego, klepali po ramieniu i zapraszali do stołu na drinka lub piwo. Amerykańska Polonia go uwielbiała, a on nie potrafił odmówić. Zdarzało się nawet, że schodził z estrady mocno wyczerpany, ale wpływ na to mogło mieć też przemęczenie. Oprócz grania parał się jeszcze innymi zajęciami.

- To podobno normalne u amerykańskich artystów, którzy nie są jeszcze na topie?

- Koncerty odbywały się w piątki, soboty i niedziele. Teść Krzyśka, który miał firmę zajmującą się sprzątaniem dużych obiektów w centrum Chicago powtarzał mu często pogardliwie, że "z samej muzyki nie utrzyma się rodziny". Krzysztof przejął więc część firmy i znalazł się na swoim. Często pomagał muzykom dając im dodatkową pracę. Sam też obciążony dodatkowymi zajęciami coraz mniej czasu poświęcał muzyce.

- A w międzyczasie jeszcze jeździł na taksówce?

- To też było z inspiracji teścia, który dla powiększenia zysków kupił kilka taksówek. Krzysztofowi akurat to zajęcie bardzo się spodobało. Proponował również i mnie, żebym spróbował. Mówił "śpiewasz tylko w weekendy, nie masz nic do roboty, chodź, pokażę ci na czym ten biznes polega, a potem założymy wielkie przedsiębiorstwo taksówkowe". Ja jednak odmówiłem.

- Życie w Ameryce coraz bardziej mu dokuczało.

- Krzysztof był zmęczony, organizm się wypalał, pojawiły się rozterki, co jest normalną przypadłością u polskich artystów występujących w USA. Jego płyta nie była puszczana w radiu, chociaż teść mu obiecał, że załatwi to poprzez swoje znajomości. Przyszedł moment, że przestał występować.

- Czy to prawda, że w koncercie, po którym doszło do tragicznego wypadku, nie planował wcale udziału?

- Tak. Zdziwiony zobaczył swoje nazwisko na wydrukowanych już plakatach i oczywiście nie mógł odmówić, bo dochód z koncertu przeznaczony był na pomoc dzieciom w Polsce. To był luty 1981 r.

- Co było przyczyną wypadku? Nadmierna prędkość, zmęczenie...?

- To chyba, jak niektórzy mówili, było przeznaczenie. Samochód prowadziła jego żona, denerwował go jej sposób jazdy - przecież on jest taksówkarzem, on prowadzi lepiej. Zmusił żonę, by się zatrzymała i sam usiadł za kierownicą. Ulicą Pulaski zmierzali do Skoki, swego miejsca zamieszkania. Zaczynało już świtać. W pewnym momencie z podporządkowanej ulicy wyjechał duży, rozpędzony van i uderzył w drzwi kierowcy.

- Walka o jego życie trwała 40 dni. Czy były momenty, w których pojawiała się nadzieja na ucieczkę przed śmiercią?

- Cały czas był nieprzytomny, ale zdarzyło się coś, co mogło taką nadzieję przywrócić. Pewnego razu jego siostra Hanka przyniosła do szpitala gitarę. Położyła dłonie Krzysztofa, który był prawie cały w gipsie, na strunach i spytała: "Krzysiu, czy zagrasz jeszcze kiedyś na gitarze?" Nic nie odpowiedział, ale z oczu po policzku pociekły mu łzy. Zmarł rankiem 7 kwietnia.

- Był pan na uroczystościach pogrzebowych?

- Oczywiście. Śpiewałem nawet "Biały Krzyż", z trochę zmienionym tekstem na mszy żałobnej. Do kościoła św. Wojciecha na Fullerton przyszło o godz. 11 rano 600 osób - muzycy, przyjaciele, fani, wielbiciele jego piosenek...

- Podobno przez jakiś czas jeździł pan taksówką zmarłego kolegi?

- Tuż po wypadku Krzyśka jego teść zadzwonił do mnie, żaląc się, że taksówka stoi i nie zarabia, i że traci dziennie 40 dolarów. Ja miałem wtedy w Chicago swój program w radio, więc teść Krzyśka chciał, bym poszukał kogoś przez ogłoszenie. Ale ja tego nie zrobiłem. Miałem świeżo w pamięci rozmowę z Krzyśkiem i sam siadłem za kierownicą. W ten sposób przez 40 dni i nocy, podczas których Krzysiek walczył o życie, ja zastępowałem go na taksówce. Godzinę po jego śmierci operator podał przez radio wiadomość: "Christopher, który jeździł pod numerem 94, zmarł dziś rano w szpitalu. Wzywa się wszystkie taksówki, aby na minutę włączyły klaksony, by uczcić jego pamięć". W dniu pogrzebu, po stypie, oddałem teściowi Krzyśka klucze od samochodu.

- Z relacji przyjaciół i bliskich znajomych wynika, że Klenczon myślał o powrocie do kraju, tęsknił za rodzinnymi stronami.

- Tak, to prawda. Wkrótce po jego śmierci dotarł do mnie tekst niedokończonej piosenki, którą Krzysztof miał zadedykować matce. Na prośbę paru przyjaciół z Polski, głównie Janusza Kondratowicza, nagrałem tę piosenkę w wersji roboczej. Jej tekst zaczynał się tak:

"Dom

- nie widziałem go od lat,

chyba tylko w snach.

Dom - tam kochałaś nas

i gubiłaś łzy.

Dom - nie zastąpi mi go nic,

kiedyś wrócę tam,

kiedyś wrócę tam..."

Jakiś czas potem piosenkę tę nagrałem także w studio.

- Pamięć o Krzysztofie Klenczonie jest wciąż żywa. W różnych miastach naszego kraju powstają stowarzyszenia jego imienia. W Szczytnie mamy pomnik i park Klenczona. W Warszawie powstała inicjatywa nazwania jego imieniem jednej z ulic. Czy podoba się Panu taki sposób honorowania zmarłych artystów?

- Myślę, że nadanie nazwy ulicy powinno wiązać się z jakimiś zasługami. Skoro są ulice "Nasturcji" czy "Słonecznika", to czemu ich patronem nie może być zasłużony dla kraju artysta?

Rozmawiał

Andrzej Olszewski

Krzysztof Klenczon we wspomnieniach przyjaciół i znajomych

"NIUNIEK" BUNTOWNIK (1)

(Druk: "Kurek Mazurski" nr 48/2004 z dn. 1.12.2004 r.)

W tamtych czasach szczycieńskie kawiarnie były pełne, na ulicy co krok spotykało się znajomka. Nocą, w parku nad jeziorem, przy gitarze, śpiewało się do rana. Nikt chyba nie myślał wtedy, że jeden z miejscowych grajków - "Niuniek", będzie pamiętany przez dziesiątki lat po swojej śmierci.

- W czasach, gdy żył Krzychu, człowiek nie był obcy człowiekowi - wspomina Grzegorz Janczewski, czarnowłosy mężczyzna o spojrzeniu artysty, kolega Klenczona z tamtych lat. - Każdy każdego znał, ludzie lubili śpiewać. Teraz już nie śpiewają... - zamyśla się.

Lata sześćdziesiąte. Modny był wtedy Presley, mocno malowane oczy u dziewczyn i lekkie sukienki mini. O pieniądze nie było trudno, bo w najgorszym wypadku można było wyładować wagon węgla.

- Telewizja mało była wtedy rozpowszechniona - mówi Jerzy Klenczon, brat stryjeczny Krzysztofa. - Nie znano komputerów ani telefonów komórkowych. Ludzie woleli spędzać czas razem.

W dzień szło się do kawiarni. Te najbardziej znane to Leśna i Tęcza. Później powstały Danuśka i Muszelka. Na tańce szło się do Zacisza, gdzie bawiono się na okrągłym parkiecie z desek, pod gołym niebem. Funkcję głośników pełniły blaszane tuby, podobne do "szczekaczek" z czasów okupacji.

Na rogu dwóch toczących wojnę ulic

Gdy Krzysiek był mały, ulica Odrodzenia leżała jeszcze w gruzach. Był to świetny poligon dla dzieciaków uzbrojonych w drewniane karabiny. Potem chłopaka zafascynowała woda i swoje kroki coraz częściej kierował do Międzyszkolnego Ośrodka Sportów Wodnych w Szczytnie. Starsi żeglarze nie tolerowali małolata.

- Wrócił kiedyś do domu mokry - opowiada Hanna Klenczon, siostra Krzysztofa. - Mamie powiedział, że wpadł do jeziora. Uspokajał, że blisko brzegu.

Potem dopiero zwierzył się siostrze, że chłopaki z bazy złapali go, obezwładnili i wrzucili do wody, żeby więcej nie przyłaził. Niewiele to dało.

W tamtych czasach Szczytno było podzielone na dwa obozy. Ulica Szopena prowadziła wojnę ze Śródmieściem. Krzysiek nie należał do tych, którzy zostawiają kolegów w potrzebie.

- Wracał czasem do domu potarmoszony, albo z podbitym okiem - opowiada dalej siostra.

Kolejną pasją "Niuńka" była piłka nożna. Raz, zamiast w piłkę, kopnął w ścianę. Zgruchotał sobie wtedy duży palec u nogi.

CHŁOPAK Z GITARĄ

Jest taki przebój Karin Stanek: "Chłopak z gitarą byłby dla mnie parą". Wówczas był to bardzo często używany instrument. Grało się głównie przy ognisku.

Na pierwszą gitarę zarobił u ojca w składzie drewna. Początkowo grał improwizowane przez siebie kawałki, przeważnie w języku angielskim. Gdy na studiach zajął się żeglarstwem, zagustował w szantach.

- Grał bardzo ekspresyjnie - wspomina Jerzy Klenczon. - To działało na ludzi, nawet gdy jeszcze nie miał najlepszej techniki. Szybko się jednak doskonalił. Wtedy już żył jedynie muzyką.

Jerzy wspomina pewien biwak nad jeziorem w Kiejkutach. Krzysztof grał, a ze wszystkich stron spływali kajakarze i żeglarze. Małe ogniskowe granie przerodziło się w koncert.

WYPRAWA TRZECH PRZECIW BAZIE

Mama Krzyśka miała odmienne zdanie na temat jego dorosłości, niż on sam. Nawet po maturze wymagała od niego, aby wracał do domu po godzinie 22. Chłopak wolał jednak spędzać czas w bazie żeglarskiej przy gitarze, dziewczynach i winie.

- Mama wysyłała mnie po niego kilka razy - wspomina Hanna. - A on mówił mi tylko, że zaraz wróci.

Zdarzyło się, że w przeddzień wyjazdu na egzaminy na studia Krzysiek, jak zwykle, nie wracał do domu. Mama najpierw wysyłała po niego Hanię, ale gdy okazało się to nieskuteczne, wzięła pas. Dołączyły do niej jeszcze dwie mamy: Józka Drozdowicza i Zygmunta Giernatowskiego, także uzbrojone w paski. Hania pełniła rolę, jak to sama określa "obstawy": - Mama dała Krzyśkowi klapsa ręką, ale on i chłopaki się postawili i wrócili do domów dopiero nad ranem.

"Niuniek", chociaż nikomu nic nie narzucał siłą, potrafił bronić swego. Na licznych biwakach i ogniskach poza Szczytnem dochodziło do konfliktów z miejscowymi. Źle się one dla owych miejscowych kończyły.

Nie uspokoił się nawet, gdy był już sławny.

- Odwiedził nas w Szczytnie i pojechaliśmy do ojca do Mikołajek. - opowiada dalej Hanna - Było ognisko, grał na gitarze, przyszło dużo ludzi i wynikł konflikt, bo jedni byli kibicami Legii , a drudzy Górnika Zabrze. Rozpętała się zadyma... On miał duszę wojownika, bo nie rezygnował - dodaje. - Nieraz się dziwiłam, że taki szczupły, a ma tyle siły i jest taki zwinny. Może to dlatego, że zajmował się sportem.

WIELKI BRAT

Hanna wspomina, że brat zawsze stawał w jej obronie. Jego interwencje były skuteczne, nawet u surowej zazwyczaj mamy. Sytuacje były różne.

- Pewien chłopak chodził za mną, chociaż go nie chciałam - opowiada. - Mama namawiała mnie usilnie, żebym z nim chodziła...

Dziewczyna wyżaliła się bratu. To wystarczyło, bo powiedział: - Mamo, nie zmuszaj jej... Jak go jeszcze raz zobaczę, to ze schodów zrzucę.

Mama, jak zwykle, dała spokój Hani.

Z relacji znajomych z tamtych lat wynika, że Krzysztof nie był jedynie agresywnym zadymiarzem. Wszyscy wspominają go jako człowieka, który buntował się, gdy ktoś próbował mu coś narzucić. "Dobywał miecza" tylko wtedy, gdy spotykał się z przemocą fizyczną. W innych sytuacjach był bardzo życzliwy. Gdy mógł, pomagał. Już w czasie pobytu w USA załatwiał pracę ludziom, którzy wyemigrowali z Polski.

Jego wadą była niepunktualność i zamiłowanie do długiego snu. Gdy mieszkał w Gdańsku, zaspał na pociąg, którym miał jechać do Polskich Nagrań w Warszawie, nagrywać płytę.

- Wsiadł wtedy do swojego dużego fiata i strach pomyśleć, jak on jechał. Ile mu fabryka dała - wspomina Hanna. - Zdążył. Ale na próby spóźniał się często. Gdy przyjechał do domu, spał do południa.

Chciał stworzyć nową grupę. Wszystkie pieniądze odkładał na instrumenty. Nie wiodło mu się najlepiej. Hanna wspomina, że odwiedziła go z ojcem w jego mieszkaniu w Gdańsku.

- Ponury był, ale jak to zwykle u niego, nie chciał powiedzieć co mu jest - opowiada Hanna. - W końcu tata go przycisnął. - Od paru dni jem sam cukier - powiedział. - Kiedy kupimy instrumenty, to założymy zespół i sytuacja się poprawi. To był chyba jedyny raz, kiedy się nam wyżalił - dodaje siostra.

PONURY NIEMEN

Grzegorz Janczewski zaczął grać na gitarze w tym samym czasie, co Krzysztof. Jednak jego życie potoczyło się innymi torami. Poszedł do wojska, do artylerii w Toruniu. Raz zobaczył tam afisz informujący o koncercie w Pałacu Sportowym: "...Wokal i gitara - Krzysztof Klenczon..."

- Ooo kurde, niemożliwe, "Niuniek" będzie grał - wspomina. - Poszedłem tam i mówię do bramkarza: Dajcie Klenczona. Patrzę, idzie. - O ja cię, "Struś", co u ciebie? - Wojsko Polskie! - odpowiedziałem.

"Strusiem" nazywano Janczewskiego, bo szybko biegał. Gdy Niebiesko-Czarni koncertowali w Toruniu, brał przepustkę i zachodził na próby. Wspomina Seweryna Krajewskiego, który wydawał mu się trochę bufonowaty. Czasami Grzegorz widywał tam również Czesława Niemena, ale ten zwykle siedział z boku zamyślony i nieskłonny do nawiązywania kontaktów.

- Ale z Krzychem zawsze dało się pogadać - opowiada dalej. - Szkoda, że go nie ma. Zostało tylko to.

Pokazuje pamiątki: zaproszenia na wesele Krzysztofa, kartkę z pozdrowieniami z Budapesztu...

- Wszyscy go bardzo lubili - kończy.

Może za to, że nawet gdy był już sławny, nigdy nikomu nie udowadniał swojej wyższości.

Droga Krzysztofa na szczyty zaczęła się latem 1962 roku. Zespół Czerwono-Czarni szukał gitarzysty. Jedno z przesłuchań odbywało się w Szczecinie. Krzysztof zagrał tam w duecie ze swoim przyjacielem ze studium nauczycielskiego w Oliwie, Karolem Warginem. Obaj potem wrócili do domów. Krzysztof miał akurat zacząć uczyć wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Rumach koło Dźwierzut. Wszystko zmienił jeden telegram.

Zbigniew Gorący

"NIUNIEK" BUNTOWNIK (2)

(Druk: "Kurek Mazurski" nr 49/2004 z dn. 8.12.2004 r.)

W tamtych czasach szczycieńskie kawiarnie były pełne, na ulicy co krok spotykało się znajomka. Nocą, w parku nad jeziorem, przy gitarze, śpiewało się do rana. Nikt chyba nie myślał wtedy, że jeden z miejscowych grajków - "Niuniek", będzie pamiętany przez dziesiątki lat po swojej śmierci.

"POTRZEBUJEMY GITARZYSTY..."

...pisał Franciszek Walicki, szef Czerwono-Czarnych do Krzysztofa Klenczona.

- Nawet nie czekał na rodziców - na wspomnienie tej chwili Jerzy unosi brew i kręci głową. - Spakował swój dobytek, powiedział, że rzuca pracę nauczyciela i poszedł na dworzec. Na drugi dzień był już w Gdańsku.

Bernard Dornowski, z zespołu Czerwone Gitary w książce "Krzysztof Klenczon" Ryszarda Wolańskiego, wspomina, że nowy wokalista na próbach był stremowany, a na pierwszych koncertach wchodził za duże głośniki, żeby go nie było widać.

Sława Krzysztofa rosła i wydłużały się jego trasy koncertowe. Rzadziej widywał się ze znajomymi ze Szczytna. Ci, którzy go pamiętają, twierdzą, że sława i bogactwo nie wpłynęły na jego charakter.

- Zawsze zachowywał się naturalnie - mówi Grażyna Janczewska, żona Grzegorza. - Był taki... - zamyśla się na chwilę - ... przyjazny.

Gdy stworzył nową piosenkę, "wypróbowywał" ją najpierw na bliskich. Jerzy, jego brat stryjeczny, wspomina, że właśnie w ten sposób usłyszał po raz pierwszy "Kwiaty we włosach". Tak wspomina ten moment: - Przyjechał kiedyś i oznajmił, że ma coś nowego. Gitary nie było, ale pożyczyliśmy od sąsiadów i zagrał. Piękny kawałek. A on się pytał, jak nam się podoba. I faktycznie widać było po nim tremę.

Był to szczyt jego sławy. Ludzie na koncertach wywijali nad głowami marynarkami, wyrzucali czapki w górę, dziewczyny piszczały. Bisy, błysk fleszy i łowczynie autografów. A on pisał do rodziny i znajomych, dopytywał, jak się im podobał nowy kawałek...

- Innemu przewróciłoby się w głowie - Grzegorz Janczewski zadumał się. - On pozostał wciąż ten sam. Ja byłem u niego na weselu, a on u nas. Normalny kolega.

Krzysztof, po wyjeździe do USA, bywał w Szczytnie rzadko. Dni spędzał wtedy w kawiarniach, a noce z rodziną. W 1972 roku Jerzemu urodził się syn, Maciek. Dotychczas całe młodsze pokolenie Klenczonów miało córki.

- Pamiętam - mówi Jerzy - jak podniósł chłopaka do góry i powiedział: "No! Pierwszy Klenczoniak. Mamy przedłużenie nazwiska."

Sam Krzysztof, niestety, nie doczekał się męskiego potomka. Miał dwie córki: Karolinę i Jackie Natalię.

RODZINA I STAŁY DOCHÓD

Miał powodzenie i ciągle kręciły się koło niego jakieś panie. Widać to na zdjęciach z plaży. Niezwykle kuszące są tam dziewczyny w bikini. Nie był on łatwy do upolowania, trzymał się do 25. roku życia. W końcu wpadł, w duże i nieco melancholijne oko długowłosej i długonogiej czarodziejki Alicji, dla znajomych "Bibi". Dwa lata później urodziła im się córka, Karolina. Alicja miała dziadków w Chicago. Krzysztof wyjechał tam robić karierę muzyczną. Grywał dla Polonii, ale tamtejsze społeczeństwo nie zawsze identyfikowało się emocjonalnie z jego muzyką. Artysta wspomagał więc swój budżet pracą w firmie sprzątającej nieruchomości. Dodatkowym jego zajęciem była jazda taksówką. Na przyjazdy do kraju rzadko mógł sobie pozwolić.

- Krzysztof tęsknił - mówi Jerzy.

Tęsknotę tę można znaleźć choćby w słowach jego piosenek. Sporo tam jezior, ptaków, zarośli, plaż. Poetycka muza przywołuje ludzi, sytuacje...

... Morza szum, ptaków śpiew...

... Śnię i wracam tam, skąd przyszedłem tu...

... Horyzontu kres gaśnie pośród wzgórz...

... Kwiaty we włosach potargał wiatr...

Słowa mają charakter wspomnień, albo nieokreśloną w czasie zapowiedź powrotu.

OSTATNIA PIOSENKA

Grażyna Janczewska, żona Grzegorza "Strusia" postanowiła zrobić porządki na podwórku.

- Robiłam akurat coś koło garażu - mówi. - Przyszła nasza lokatorka - "Krzysiek nie żyje". Nie uwierzyłam od razu, ale wieczorem w radiu powiedzieli o tym. Wtedy sobie przypomniałam, jak wróżki nie chciały Krzyśkowi powróżyć, mimo jego usilnych próśb. W końcu jedna z nich powiedziała, że będzie żył intensywnie, ale krótko.

Klenczon zmarł w szpitalu w następstwie wypadku, któremu uległ, gdy wracał z koncertu. Ostatnią piosenką, jaką zagrał, był "Biały krzyż".

- Pamiętam, jak powiedział kiedyś, że chciałby, aby na jego pogrzebie rozszalała się burza z piorunami - mówi Grzegorz Janczewski.

Jego życzenie się spełniło.

25 lipca 1981 roku urnę z jego prochami składano na cmentarzu w Szczytnie. Czyste niebo zasnuły nagle ciemne chmury, zaczęło błyskać. Ceremonia odbyła się w potokach ulewy i huku gromów.

Dziś w Szczytnie stoi popiersie artysty. Organizowane są imprezy kulturalne "ku pamięci". Jego piosenki można też usłyszeć w repertuarze innych wykonawców, między innymi Urszuli, Haliny Frąckowiak, Maryli Rodowicz, Myslovitz, Ryszarda Rynkowskiego. W Olsztynie "Sfora Tadziora" z Tadeuszem Machelą na czele gra kawałki Klenczona w jednej z olsztyńskich restauracji. Ci, którzy pamiętają Krzysztofa mówią, że dziś Szczytno jest inne. Bardziej ponure i obce. O ile jego muzyka wciąż wpada w ucho, tak młodzież teraz wybiera hip-hop, techno. Jest jednak jeszcze sporo domów, w których na półce z płytami można znaleźć nagrania Beatlesów, Pink Floyd, a także zbuntowanego chłopaka ze Szczytna Krzysztofa Klenczona.

Zbigniew Gorący

WSPOMNIENIE O KLENCZONIE

(Druk: "Kurek Mazurski" nr 28/2006 z dn. 12.07.2006 r.)

Główny koncert Dni i Nocy Szczytna poświęcony jest pamięci Krzysztofa Klenczona. Postać znanego artysty przybliżamy we wspomnieniach jego bliskiego kolegi.

Z DALA OD DOMU

Gdyby żył, 14 stycznia 2006 r. skończyłby 64 lata. W kwietniu minęła 25. rocznica śmierci znanego kompozytora, gitarzysty i piosenkarza polskiej muzyki rozrywkowej oraz bitowej lat 60. i 70. Krzysztofa Klenczona.

Zmarł z powodu obrażeń, które odniósł w wypadku samochodowym 26 lutego 1981 roku. Wracał z koncertu charytatywnego w klubie "Milford" w Chicago. Dochód z niego był przeznaczony na lekarstwa dla chorych dzieci w Polsce. Zmarł 7 kwietnia po 40-dniowym pobycie w chicagowskim szpitalu, odzyskując przytomność tylko na 12 dni.

Z Polski do Stanów Zjednoczonych wyemigrował w maju 1972 roku.

DEBIUTANCKI KONCERT

Krzysztofa Klenczona spotkałem wiele razy, gdyż mieszkałem w Szczytnie, które było również jego rodzinnym miastem. Uczęszczał tam najpierw do szkoły podstawowej, później do liceum. Jestem jedną z niewielu osób ze Szczytna, które były świadkiem jego pierwszego koncertu, gdy debiutował w zespole "Niebiesko-czarni". Pierwszy występ tej grupy odbył się późną jesienią 1963 roku w hali sportowej szkoły oficerskiej. Publiczność stanowili wówczas przeważnie studenci. Tylko nieliczni cywile mogli wejść na koncert. Jako nastoletni członek sekcji judo byłem częstym bywalcem tej hali i dzięki temu miałem szczęście zobaczyć - jak się później okazało - wielkiego muzyka. Pamiętam, że koncert był bardzo udany, a podczas wykonywania solowej kompozycji Krzysztofa Klenczona do góry pofrunęły marynarki i inne części garderoby. Na końcu sali mała grupka publiczności tańczyła na parkiecie. Oczywiście nie było mowy o jakimkolwiek zamieszaniu czy zadymie, gdyż nad porządkiem czuwali podchorążowie.

Debiut Klenczona w Szczytnie był także moim pierwszym koncertem rockowym i pozostał na długo w mojej pamięci. Postać Klenczona zainspirowała mnie do tego stopnia, że postanowiłem skonstruować własnoręcznie gitarę, na której zacząłem uczyć się grać, zapoczątkowując moją przygodę z muzyką.

SZCZYCIEŃSKIE POWROTY

Kilka lat później, gdy Krzysztof grał, śpiewał i komponował muzykę w "Czerwonych Gitarach" często przyjeżdżał z Gdańska do rodzinnego Szczytna. Był wtedy już znanym muzykiem, wylansował wiele przebojów, występował w telewizji i udzielał wielu wywiadów radiowych. Gdzie tylko się pojawił, miał natychmiast przy sobie grupkę fanów, którzy podziwiali jego talent. Pytali o zespół, nagrania i dalsze plany Krzysztofa i Seweryna Krajewskiego. Miałem okazję spotkać go i zamienić z nim kilka słów, a wieczorem przy ognisku nad jeziorem Sasek Wielki posłuchać, jak gra i śpiewa skomponowane przez siebie utwory.

Krzysztof miał swoje ulubione miejsca w Szczytnie, do których wracał podczas pobytu na Mazurach. Jednym z nich była restauracja "Zacisze" położona nad Jeziorem Dużym Domowym. Lubił to miejsce dlatego, że w sąsiedztwie znajdowała się szkolna baza żeglarska, do której kiedyś uczęszczał i w której poznawał tajniki żeglowania. Przychodził w towarzystwie swoich stryjecznych braci lub przyjaciół, ale zdarzało się, że zjawiał się sam, aby posłuchać miejscowego zespołu.

W OBCYM ŚWIECIE

Po odejściu z "Czerwonych Gitar" założył "Trzy korony", w których grał między innymi jego stryjeczny brat Ryszard. Mimo że skomponował wiele utworów, które stały się później przebojami, Klenczon nie czuł się w tym zespole tak dobrze, jak w "Czerwonych Gitarach" i zdecydował się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych.

Po przyjeździe do USA występował w polonijnych nocnych klubach. Był zdruzgotany tym, że czasem musiał grać dla pustej sali, albo tym, że na przykład organista zasypiał przy klawiszach podczas wykonywania utworu. Nie mógł się z tym pogodzić. Zarabianie pieniędzy w ten sposób nie dawało mu żadnej satysfakcji, dobrze wiedział, jak jego twórczość była ceniona w Polsce i kim był dla polskiej młodzieży. Planował powrót do ojczyzny, rodziny, przyjaciół i swojego dawnego zespołu "Czerwone Gitary". Przekonał się, że nie jest łatwo zrobić karierę w obcym kraju, co utrwalił w utworze "Latawce z moich stron". Jego plany pokrzyżował tragiczny w skutkach wypadek. Na uroczystościach żałobnych, które odbyły się w Chicago 11 kwietnia 1981 roku, w przepełnionym kościele Stan Borys zaśpiewał "Biały Krzyż", a Krzysztof Krawczyk "Ave Maria". Nie było chyba nikogo, komu nie zakręciła się łza w oku. Żegnano człowieka o nieprzeciętnym talencie, osobowości i charyzmie. Przyjaciele, znajomi, najbliższa rodzina do dzisiaj nie mogą się pogodzić z faktem, że jego już nie ma. Urnę z prochami Krzysztofa przywiozła do Polski jego siostra Hanna. Zostały one złożone w rodzinnym grobie w Szczytnie w dniu jego imienin 25 lipca 1981 roku. Żegnała go najbliższa rodzina, przyjaciele, znajomi, muzycy, dziennikarze, mieszkańcy i władze Szczytna. Na płycie nagrobnej wyryto słowa piosenki "Dom".

PAMIĘĆ TRWA

Po śmierci Klenczona bez wątpienia wzrosła jego popularność. Wynikiem tego było zapoczątkowanie koncertów z udziałem jego kolegów i znajomych muzyków w 10. rocznicę śmierci. Mimo braku funduszy w kasie miasta, pierwszy koncert pod hasłem "To dla Ciebie gramy", odbył się dzięki życzliwości artystów, którzy zagrali niedopłatnie. Należy szczególnie podkreślić zaangażowanie w koncerty poświęcone Klenczonowi bydgoskiej grupy "Żuki", która z wielką wytrwałością pomaga pielęgnować pamięć o Krzysztofie Klenczonie. W koncertach upamiętniających jego osobę udział biorą również soliści i zespoły polskie i zagraniczne. Klenczon był niezastąpiony, niepowtarzalny i bez wątpienia oryginalny. Od jego śmierci minęło wiele lat, a piosenki "Czerwonych Gitar" nie starzeją się, nadal są popularne i śpiewa je już trzecie pokolenie. Jego starsza córka mieszka w Stanach, zna nie tylko piosenki w języku angielskim, ale nuci i śpiewa polskie kompozycje swojego ojca. Krzysztof Klenczon popierał wszelkiego rodzaju akcje charytatywne i bardzo chętnie brał w nich udział. Świadectwem tego był ostatni jego występ w lutym 1981 roku w Chicago. Dochód z niego przekazano na lekarstwa dla chorych dzieci w Polsce. Podczas tego koncertu zaśpiewał wiele swoich piosenek, w tym "Biały Krzyż" aż trzy razy, bo domagała się tego publiczność.

Serdecznie pozdrawiam zespół redakcji "Kurka Mazurskiego" oraz wszystkich mieszkańców mojego rodzinnego miasta.

Ryszard Małż